Kolejny szkwał ,niosący śnieg z deszczem – załomotał w okna i przycichł. Powoli z ociąganiem, nadchodził mroczny zimowy świt – a wraz z nim kończyła się jeszcze jedna całodobowa służba. Miał szczęście!. Nie licząc kilku godzin, kiedy to musiał „pędzić” agregat – bo napięcie w sieci „padło”, wszystkie światła świeciły przykładnie.
Gdyby jeszcze nie ta cholerna gorączka, która uparcie trzymała go od kilku dni. Dobrze, że nie musiał opuszczać na dłużej, ciepłej i przytulnej dyżurki – nic złego się nie działo. Radiotelefon nie przynosił żadnych hiobowych wieści. A przecież z pewnością wyszedłby w huczącą ciemność, gdyby coś zgasło. Skoro już wynająłeś się za psa – to musisz szczekać, takie jest życie!.
Jeszcze krótki meldunek radiowy, „że nic się nie wydarzyło” i ostatni zapis w dzienniku. Trzeba tylko zamknąć stację i wyruszyć motorówką po zmiennika. Miał nadzieję, że „silnik odpali” mimo słabych akumulatorów. To niewiele ponad milę – około 20 minut jazdy. Po powrocie do domu, będzie można wreszcie wyleżeć się na wszystkie „cztery boki”, może w końcu grypa da za wygraną!. Podniesiony na duchu tą miłą perspektywą, wyszedł na zewnątrz a wiatr z hukiem zatrzasnął za nim drzwi. Jarzeniowa latarnia stojąca na pomoście, dzielnie walczyła z ustępującą nocą…
Silnik, acz z ociąganiem – zaskoczył już za drugim razem. Nadal mam szczęście…pomyślał. Teraz – cumy rzuć i w drogę, rzekł do samego siebie. Ostatnio, nabrał tego dziwnego zwyczaju. Nauczony doświadczeniem zapalił reflektor – by oświetlał mu mroczną przestrzeń na wąskim torze wodnym , ograniczonym szpalerem drewnianych pali. Zablokował drzwi w pozycji otwartej, po to aby szyby nie zaparowały. Przestawił manetkę obrotów silnika w przód, do oporu.
Motorówka wspomagana prądem rzeki, ruszyła „całą naprzód”. Za ostatnim palem, zgasił reflektor – nieprzydatny już na otwartych wodach i zrobił zwrot w lewo na południe, równolegle do głównego toru wodnego. Wycieraczka przedniej szyby z mozołem usuwała lepki śnieg, pozostałe szyby były zachlapane.
Wzrok powoli przystosowywał się do panujących ciemności. Nikłe światełka wskaźników na tablicy rozdzielczej jarzyły się uspokajająco. Paliwa dość, obroty – „prawie tyle co fabryka dała”, temperatura dochodzi do optimum. Można chcieć więcej? – nie!. Na moment odszedł od steru, aby zamknąć drzwi sterówki. Spaliny z silnika niesione do wnętrza wiatrem, stały się nie do wytrzymania.
Teraz, szybko zwrot w prawo pod kątem prostym – aby po jak najkrótszej linii przeciąć tor wodny. Tak mówią przepisy i nakazuje doświadczenie. Najlepsze miejsce aby to zrobić, to trawers światła Rybi Ostrów. Szkoda, że go nie widać!. Pewnie dlatego, że nad wodą przetaczał się następny szkwał niosący śnieg zmieszany z deszczem. W kilkusetmetrowej drodze w poprzek farwateru, zwykle pomocne były nabieżniki „”Bykowo” i „Łąki”. Gdy się widziało je w jednej linii – oznaczało to, że właśnie przekraczana była oś toru wodnego. Wtedy były niewidoczne. Po chwili nastąpił moment przejaśnienia. Wówczas zobaczył to, co najmniej chciałby ujrzeć!
Blisko, przerażająco blisko po jego lewej burcie – zamajaczyły światła pozycyjne statku zmierzającego w morze. Światła patrzyły niemo, pełne czerwono – zielonego zdumienia. Jakby chciały rzec: „cóż robisz człowieku z tą śmieszną motorówką w tym miejscu i o tej porze?” Miał świadomość, że ci na statku go nie widzą. Nawet gdyby widzieli, to i tak nic nie mogli zrobić. Olbrzymiej masy nie da się zatrzymać, ani wykonać zwrotu na wąskim torze wodnym. On też nie mógł już nic zrobić. Silnik pracował pełną mocą a wszelkie manewry sterem, pogorszyłyby tylko sytuację. Pozostawało jedynie – czekać!. Zdawał sobie również sprawę z tego, że gdy tylko światła przysłonięte nawisem dziobowym statku znikną, to jedynie sekundy dzieliły go będą od zgniecenia i wtłoczenia pod lodowatą wodę. Mimo dojmującego chłodu, czuł jak strużka potu spływa mu po plecach. I w tym momencie …światła zgasły. Zdawało mu się, że motorówka już unosi się na wale wodnym – pchanym przez dziób statku. Wtedy pomyślał, że w końcu nadeszło to, co i tak jest nieuchronne. A więc to tak…wygląda koniec wszystkiego?. Trzeba było tylu lat i zdarzeń, aby znaleźć się teraz – właśnie w tym miejscu?!. I przekorna myśl, że przecież żadne miejsce ani czas – nigdy nie są do tego odpowiednie. Atawistyczny instynkt, odziedziczony po minionych pokoleniach – nakazał mu zacisnąć dłoń na kole sterowym i zwrócić się twarzą ku nadciągającemu niebezpieczeństwu. Bo przecież nie jest istotne to, na czym ono polega – zawsze trzeba mieć oczy szeroko otwarte!. Nie należy również tracić nadziei, bo ta umiera zawsze ostatnia.
Odruchowo skontrował sterem falę odrzucaną przez dziób statku, później następne. Rzucało niemiłosiernie. Rozbryzgi wody dostawały się do środka. Po chwili przeminęła ławica wirującego śniegu przysłaniającego światła – wtedy zobaczył jedno z nich…czerwone. Prędko przemieszczało się za rufą jego motorówki. Wreszcie, mógł skacząc po falach – skierować się w stronę Żurawiego Ostrowa, przy którym znajoma dalba mrugała przyjaznym – białym światłem.
Nieco później, przy pomoście Papierni – przekazywali sobie służbę:
– Cześć!
-A no, cześć!
– Co na stacji?
– A co ma być…wszystko świeci, resztę znajdziesz w dzienniku.
– Ok, ale –ale, czemu tyle wody w tej cholernej motorówce?!
– Diabli ją wiedzą, może się spociła.
– Kiepsko wyglądasz.
– I tak się czuję. Ty też nie nadajesz się na konkurs piękności.
– Nie przejmuj się – sam mówiłeś, że zawsze najgorsze jest pierwsze sto lat!.
– Pewnie, tylko niektórzy umierają w butach – cała reszta w łóżku.
– Filozof od siedmiu boleści!
– Niech ci będzie, ale…uważaj na farwaterze!
– Zawsze uważam, …coś się stało?
– Nie, chociaż…mogło.
– Gadaj wreszcie, o co chodzi?
– Innym razem, do zobaczenia. Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie.
– Zdrowia życzę.
– Ja tobie też, bo na rozum to już chyba za późno!
– O ty…!
Resztę słów zagłuszyło wycie wiatru. Nie był ich wcale ciekaw. Dobry z niego kolega. Może tylko czasem za wiele gada, a przynajmniej jak na latarnika. Zresztą, kto jest bez wad?. Odwrócił się na pięcie i błotnistą drogą ruszył w stronę wyjścia z portu.
Był tak przemoczony, że nie zadawał sobie nawet trudu, aby omijać kałuże. Wstrząsały nim dreszcze, towarzyszyło im dzwonienie zębami. Mimo wysiłków nie zdołał tego opanować. To dzwonienie, połączone z zawodzeniem wiatru tworzyło niezwykłą symfonię. Każdy ma taką muzykę, na jaką sobie zasłużył – rzekł do siebie w przypływie czarnego humoru. Pomyślał, że mimo wszystko przyjemnie jest poczuć stały – choć grząski grunt pod stopami. Było – minęło. Nie mógł wiedzieć jeszcze wtedy, że czerwone i zielone światła, będą go jeszcze nie raz nawiedzały – w tych niedobrych snach. Wprawdzie czerwony kolor symbolizuje gorące uczucia, zielony – nadzieję, jednak w tym zestawieniu wolałby ich już więcej…nie oglądać. Mimo tego, że w końcu przecież – nic się nie stało!